Zatrzymaliśmy się (nareszcie!) przy pobliskim jeziorze. Mieliśmy w nawyku podążać w tuż przy rzekach, jak najgłębiej w las- nasze terytorium na którym polowaliśmy prowadziło od źródła rzeki do końca, gdzie wylewała się jako jezioro. W pobliżu rosły gęsto drzewa i wysoka trawa, ścieżki były tu wydeptane przez sarny, a nad wodą polowało wodne ptactwo- raj!
Położyłem się w pachnącej trawy, wśród motyli i łagodnie brzęczących pszczół. Nadchodził poranek słodki jak miód i łagodny jak matka. Przymknąłem oczy, wdychając świeże powietrze.
Kieł zawył i podskoczył, równocześnie rzucając się na brata. Szczypiąc i gryząc się wzajemnie oboje potoczyli się po trawie, niczym wielka, czarna, warcząca kula.Otworzyłem jedno oko. Debile z tych moich braci. Kometa przeszła koło mnie, po drodze lekko szczypiąc mnie w koniuszek ucha.
- Może byś się ruszył łaskawie, hm?
Wyszczerzyłem kły w rozleniwionym uśmiechu.
- Nie, dziękuję.
- Jak chcesz- machnęła ogonem i poszła nad rzekę. Nie lubi jezior. Twierdzi, że duża ilość wody ją przeraża.
Po jakiej półgodzinie ptaki się obudziły. Zaczęły świergotać, ćwierkać, śpiewać- każdy na swój, odmienny sposób. Z początku łagodny, ptasi śpiew pieścił moje uszy, relaksował mnie. Jednak po dłuższej chwili przyjemne uczucie znikło. Rozdrażniony kłapnąłem zęby i warknąłem cicho. Ptaki nie chciały się zamknąć. Jeszcze przez chwilę pozostawałem w tym miejscu, po czym stwierdziłem, że nie będę się dłużej z nimi męczył. Wstałem i lekkim truchtem ruszyłem nad jezioro, delikatnie wydeptaną, miękką ścieżką.
Nikogo tam nie było. Srebrzystą taflę wody otaczały pałki wodne, wysoka, kłująca trawa o energetyczno zielonej barwie, na drugiej stronie był nawet spory powalony pień drzewa. Hm, fajnie by się po nim chodziło. Potem do niego zajrzę. Gdzieś z boku rosło parę słodko pachnących czeremch, których woń przesycała powietrze i wierzb o długich gałęziach. Całość otaczała lekka mgiełka. Scena jak z bajki. Trudno uwierzyć, że coś takiego naprawdę istnieje... A jednak.
Pochyliłem pysk i napiłem się wody, chłodząc pysk w przyjemny sposób. Słyszałem bzyczenie ważek, odległy, melodyjny trel ptaków i skomlenie. Delektując się wspaniałą pogodą...
Zaraz, zaraz.
SKOMLENIE?!
Nadstawiłem uszu. może się przesłyszałem? Tak, tak, to całkiem możliwe... Trwałem w bezruchu, nasłuchując. I wtedy powietrze przedarł pisk, skomlenie... Psi? Wilczy? Coś w tym rodzaju. Powęszyłem. Dziki pies lub wilk. Krew...
Zapach dochodził z drugiej części jeziora, koło tego pnia... Obiegnięcie wokół zajęłoby mi trochę czasu- jezioro było duże. Nie myśląc zbyt wiele rzuciłem się do wody z szaleńczą prędkością. Uderzyłem twardo o taflę wody, na moment wylądowałem pod wodą, ale szybko się wynurzyłem. Dysząc ciężko płynąłem szybko; zawsze byłem niezłym pływakiem.
Włączył się we mnie jakiś dziwny instynkt, który prowadził mnie prosto do rannego. Nie musiałem już słyszeć piszczenia czy czuć krwi. Ja po prostu CZUŁEM WEWNĘTRZNIE gdzie on jest. Igła mojego wewnętrznego kompasu sama prowadziła.
Wypełzłem na brzeg, otrzepałem się. Potrzebowałem sekundy na zlokalizowanie dźwięku i pomknąłem w tym kierunku. Woń krwi i brudnej, zabłoconej sierści była coraz silniejsza. Podszedłem ostrożnie, na spiętych mięśniach do pnia. Pochyliłem łeb, węsząc. Piski umilkły. Tak, to tu. Warknąłem głucho, na wypadek, gdyby przeciwnik miał wobec mnie wrogie zamiary. Odpowiedziała mi cisza. Dostrzegłem pod pniem głęboki, trochę piaszczysty dół. Przyczaiłem się i delikatnie wychyliłem. Ostatecznie opadłem brzuchem na ziemię i powoli, ostrożnie podczołgałem do jamy.
Na sam widok bolesny supeł zawiązał mi się w gardle.
"Dasz radę, Al"- pomyślałem twardo-"Nie pękaj".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz