czwartek, 30 kwietnia 2015

Z serii "Herosi"- opowiadanie VIII - O SHARNON...

+Sharnon+
- Heeej...- powiedziałam przeciągle, siadając na biurku, koło pochylonego Jasona.
Przechyliłem lekko głowę, zaglądając mu na kartkę.
- Co robisz?- spytałam cicho.
Chłopak westchnął i spojrzał na mnie. Był nawet przystojny. Jego lodowato niebieskie, zmęczone oczy przemknęły po mnie wzdłuż i wszerz.
- OK, czego chcesz?- zapytał znudzony.
- Pytam się- zapytałam cichutko, choć już mimowolnie zabrzmiała w tym nutka groźby- co robisz.
- Ach.- skinął głową po chwili- Nic ważnego.
Zgniótł arkusz papieru i niedbałym ruchem dłoni wyrzucił go do kosza. Trafił.
- Mmm, niezły rzut- mruknęłam, przysuwając się nieco i nie rezygnując z kontaktu wzrokowego.
Spuścił wzrok i wzruszył ramionami. Gdyby ruszył rękoma o parę centymetrów, mógłby dotknąć moich nóg...
Blondyn szybko ściągnął dłonie z biurka. Czemu?! Debil...
- Nie ma tu Piper- powiedziałam po chwili.
- Ta... poszła pogadać z Ann i Hazel- odparł cicho.
- Ann?- uniosłam brwi.
- Annabeth- poprawił się- Każdy tak na nią mówi.
- Nie. Tylko Percy- rzekłam stanowczym głosem.
- Nie- spojrzał na mnie zimno- Każdy.
- Ja nie- burknęłam.
- No to każdy, oprócz ciebie- odpowiedział. Był nieco zirytowany i spięty...
- Hej, hej, hej... Nie wkurzaj się- starałam się szybko załagodzić sytuację.
- Nie wkurzam się- warknął.
- No właśnie- potaknęłam- Nie ma o co....
Uniosłam dłoń i lekko pogładziłam go po włosach. Były miękkie w dotyku. Syn Jupitera nie protestował. Zagapił się gdzieś koło moich nóg i pozwalał na gładzenie po włosach.
- Twoje miejsce jest w Rzymie- rzekłam po chwili. Mój głos bardziej przypominał mruczenie- Czemu przyjechałeś tutaj, do tych Greków?
Przed słowem "Greków" prychnęłam pogardliwie.
- Moja DZIEWCZYNA jest Greczynką- odrzekł- A poza tym na wakacje. Odpocząć. Fajnie tu.
Przewróciłam oczami, wydając z siebie coś na wzór warkotu.
- Gdyby mnie nie zmuszano, tobym nigdy nie wyjechała z Rzymu. NIGDY!- zaznaczyłam.
- Dlaczego?- zapytał.
- Bo... kocham Rzym. Jestem mu wierna i oddana. Niedawno zostałam protetorem, walczyłam parę razy z potworem, a tu mnie wysyłają do jakiegoś Obozu Herosów!- prychnęłam.- Nie bardzo mi się tu podoba. Kazali mi zebrać jakiś raport... A nie, nie mogę ci powiedzieć. Poza tym, ty tego nie zrozumiesz. Dobrze, że wzięłam się z Jacobem, trochę nam... raźniej.
- Właśnie. Jacob.- Rzymianin podchwycił temat- Nie przeszkadza mu to, że... że kręcisz z innymi?
Parsknęłam, zdejmując dłoń z jego głowy.
- Co?
- Zarywasz do innych. Do Percy'ego i Franka może nie, ale widzę twoje kontakty z Leo. To, że on z tobą wymieni parę dwuznacznych słów, nie znaczy, że ci się da. On... on już kogoś ma. A robisz to tylko po to, żeby... żeby wkurzyć Piper!
Wstał gwałtownie, dysząc ze złości. Zmarszczyłam niewinnie czoło.
- Co? Ja?- pytałam niewinnie.
- TAK- warknął, odwrócił się na pięcie i szybko wyszedł.
"Idiota!"- chciałam za nim wrzasnąć, ale ugryzłam się w język (dosłownie!). Siedziałam na stole, machając nogami. Dobra, blondas mnie rozgryzł. Faktycznie trochę drażniłam się z tą miss piękności, Piper. Laska mnie wkurzała. A co do Leo? Cóż, ostatnio nie jest skory do tych "dwuznacznych słów", jak nazwał to Jason.
- Sharnon? Och, tutaj jesteś!
Odwróciłam się. Ku mnie kroczył uśmiechnięty, nieco zziajany (po treningu) Jacob.
- Hej- odwzajemniłam uśmiech.
- Jason mi powiedział, że mogę cię tu znaleźć- rzekł.
- Jason?- powtórzyłam.
- Tak.
Hm, gdyby mu coś powiedział, toby Jacob taki nie był. Spoko, gitara gra.
Brunet powoli do mnie podszedł. Gdy był już dostatecznie blisko, przytuliłam się do niego, delikatnie całując w szyję i usta.
- Nudziłam się bez ciebie...- wymamrotałam, spod zmrużonych powiek.
- Ta...- odrzekł, a jego usta znalazły się na moim karku.


*Hazel*
Szybko szłam, rozglądając się za moją przyrodnią siostrą. Frank mi poradził, żebym z nią trochę pogadała, "nawiązała bliższe rodzinne więzi", jak on to określił.
Wstąpiłam na siłownie (jedno z jej ulubionych miejsc), ale nie znalazłam tam poszukiwanej. Wstąpiłam więc na plac do strzelania z łuku czy rzucania "drobną bronią".
I tam ją znalazłam- trenowała strzelanie z łuku.
- Cholera! Prawie!- warknęła, gdy strzała chybiła od dziesiątki o jakieś milimetry.
- Cześć, Sharnon...- wymamrotałam cicho, stając za nią.
Jej sposób bycia trochę mnie onieśmielał i... przerażał... Miała temperament godny córki Aresa (Aresa, nie Marsa) i przerażała jak Nico.
- Och. To ty Rachel- odwróciła się.
- Hazel- poprawiłam ją.
- A jest jakaś różnica?- zanim zdążyłam otworzyć usta, przerwała mi- No dobra, dobra. OK, czego chcesz?
- Przyszłam porozmawiać.
Wypuściła strzałę. Szóstka. Zaklęła pod nosem.
- Porozmawiać?- powtórzyła, odwracając się ponownie.
Pokiwałam głową.
- OK...- wydyszała- Z resztą i tak już kończyłam.
Odłożyła łuk i strzały na miejsce, i poszła do mnie. Razem ruszyłyśmy, trochę powłóczyć się po Obozie.
- O czym chcesz rozmawiać, Rachel?- spytała.
- Hazel- wycedziłam.
- Wiem. Żartuję.- machnęła ręką, choć nie byłam pewna jej żartu. Zaczynała mnie denerwować.
- Jesteśmy siostrami- zaczęłam.
- No.
- Rodziną.
- No.
- Powinnyśmy rozmawiać.
- No.
- Siostry rozmawiają. O różnych rzeczach.
- No.
- Więc... Podoba ci się w Obozie Herosów?
- Tak szczerze? Nie.
Tą uwagą mnie uciszyła. Naprawdę mnie DENERWOWAŁA. I to ma być moja siostra?! Błagam...
- Ach. A.... A jak tam z twoim chłopakiem, Jackiem?- spytałam łagodnie.
- Jacobem. Rozumiem to za żart.- zrobiła pauzę- Dobrze. Fajnie nam się układa. A jak z tobą i Frankiem?
- Też fajnie.- odpowiedziałam.
Może wcale nie była taka zła?... Budziła respekt, ale...
- Muszę już iść- powiedziała rudowłosa- Nawet przyjemnie się gadało, siostrzyczko. Siemka!- zawołała i odbiegła.
Stałam i patrzyłam za nią.
- Siemka- mruknęłam.
--------------------------------------------------
Dzisiaj takie krótkie, może i nieciekawe... Jutro coś dodam. Ciekawszego.
Pozdro! :)

Przedstawienie postaci- Sharnon Shadow

NOWOŚĆ!!!- Będę szczegółowo przedstawiać różne, wymyślone przeze mnie postacie. Na pewno wystąpi Nessie Night, Jacob Shogun, a teraz zapraszam do bliższego zapoznania się z Sharnon Shadow! :)
Ilustrację wykonała moja najlepsza przyjaciółka, która wciela się w Sharnon, właścicielka tego tutaj bloga --> http://u-magic-gate.blogspot.com/
ZAPRASZAM DO KOMENTOWANIA POSTACI- WYRAŻAJCIE SWOJE ZDANIE NA ICH TEMAT!



SHARNON SHADOW
Nieważne!!!
Imię: Sharnon
Nazwisko: Shadow
Wiek: 17 lat i 8 miesięcy
Pseudonim: Ruda
Płeć: Kobieta
Kolor oczu: złoty
Kolor włosów: ognisty rudy, niemal czerwony
Karnacja: jasna
Wzrost: ok. 178 cm
Ulubiona broń: noże do rzucania
Pochodzi z: Obozu Jupiter, Kohorta 3
Przynależność: Rzymianka
Boski rodzic: ojciec Pluton
W związku z: Jacob Shogun (chłopak)
Przyjaźń z: Jacob Shogun
Rodzina: Hazel Levesgue- przyrodnia siostra, Pluton- ojciec, Marie Smith- śmiertelniczka matka, Jacob Shogun- chłopak
Wrogowie: wszystkie potwory
Moce: włada umarłymi i duchami, włada ziemią, potrafi manipulować negatywnymi emocjami, tworzyć prawdziwe iluzje i władać mgłą (o tych trzech ostatnich nikt o tym nie wie!) ma też ADHD i dysleksję
Ukochany żywioł: ziemia!
Sylwetka: szczupła, wysportowana, umięśniona
Charakter: Waleczna, arogancka, buntownicza, aspołeczna, agresywna, pyskata, stanowcza, flirciarska, śmiała, odważna, złośliwa, dominująca
Zalety: świetnie walczy, łatwo podbija serca chłopaków, odporna na ból, dobra i wierna przyjaciółka, gotowa do poświęceń, gotowa do misji/przygody/ryzyka
Wady: lubi dręczyć innych, złośliwa i kłótliwa, silny i dominujący charakter, czasem brutalna i okrutna, mściwa, gdy się z kimś zwiąże i tak może nie przestać flirtować z innymi osobami...
Ulubiony kolor: czerwony i czarny
Ubiera się: na wojskowo, w czarne i czerwone kolory. Zazwyczaj (baaardzo...) krótkie spodenki, koszulka maksymalnie do pępka na ramiączkach lub bez. Czasem chodzi w sportowym staniku. Zazwyczaj nosi trampki lub adidasy. Jej styl opiera się na wygodzie i użytkowości.
Nie znosi: mody, sukienek/spódniczek, delikatności, nudy, litowania się nad potworami i latania
Uwielbia: walczyć, flirtować, przebywać na lub pod ziemią, rywalizować
Ulubione jedzenie: hamburgery i wszelkie fast foody
Ulubione kwiaty: niszczyć te chwasty!
Pupile: piekielny ogar wielkości młodego niedźwiedzia o imieniu Psikus
Aparycja: "Ma krótkie, sięgające do ramion, krwisto-rude włosy, lekko uniesione ku górze. Jej oczy są złote, lśniące i... hm, dziwne? Tajemnicze? Straszne? Coś między tymi trzema epitetami. Ma szczupłą, wysportowaną, umięśnioną sylwetkę i jest nawet wysoka. (...). Ma w brwi kolczyka, a jej lewe oko przecina potrójna blizna- ślad po pazurach hydry." Jacob o Sharnon- Z serii "Herosi"- opowiadanie III

środa, 29 kwietnia 2015

Z serii "Herosi"- opowiadanie VII - PROBLEM LEONA

*Jason*
- Czy twoje moce uległy osłabieniu?
- Nie.
- OK, to chyba na tyle.
- I dobrze. Mam już dość tych pytań. Co to, komisariat?
Jacob siedział na werandzie w domku Aresa, koło niego Sharnon kręciła się w kółko. Mi kazano spisać taki dokument o rannym. Było to zajęcie nudne, żmudne i kompletnie niepotrzebne, ale skoro Chejron nalegał... Percy powinien to pisać, ale nie- przecież to ja prowadziłem misję! Ta, jasne...
Travis i Connor Hoodowie dostali naganę i byli na przesłuchaniu u Chejrona i Pana D. (ta, odwiedził nas). Nessie o mało by im nie skoczyła do gardeł, podobnie jak Sharnon.
Już miałem wychodzić, gdy nagle banalne pytanie zaświtało mi w głowie. Zatrzymałem się w pół kroku i odwróciłem do syna Marsa.
- Hmm... A, tak jeśli mogę spytać, to jakie są twoje moce?
Chłopak rzucił spojrzenie na Sharnon. Córka Plutona po chwili niechętnie skinęła głową. Ten westchnął i przeniósł na mnie, odważne spojrzenie swoich poważnych, brązowych oczu.
- Gdy zechcę, przyciągam rozmaitą broń. A gdy się skupię, mogę nią władać bez użycia rąk- odparł.
- Och. To... rzadka i potrzebna umiejętność. Jesteś potężnym herosem, jak na syna Marsa- miałem nadzieję, że go nie urażam.
Byłem w szoku. Władać bronią bez użycia rąk? Przywoływać broń? Super! Po trochu mu zazdrościłem...
Brunet jedynie pokiwał głową, w zamyśleniu.
- To cześć, Jason- odrzekł.
- Hej- odparłem.
Oddalając się, usłyszałem cichy szept rudowłosej Sharnon. Wypowiedziała trzy słowa:
"Tęsknię za Rzymem".


-Leo-
Myślałem o Kalipso. O mojej Kalipso. Słodkiej, pięknej, ale na pewno nie bezbronnej Kalipso. Dlaczego się z nią pożarłem? Po co? Teraz pewnie gdzieś siedziała, smutna i samotna... Tyle już wycierpiała! A ja nie mogłem się ogarnąć? Debil, po prostu debil. O co poszło? Cóż, o coś typowego w związkach...
O inne dziewczyny: że ja się za nimi oglądam?! Łgarstwo! Jak mogła?! Przecież wie, że... No właśnie. Choć nadal w sobie zaprzeczałem jej słowom, byłem zdolny się pogodzić. Chociażby zaraz! Brakowało mi jej...
O Percy'ego: miałem podejrzenia, że Kalipso... No cóż, że Percy nadal się jej podoba. Ona protestowała, mówiła, że jestem paranoikiem, że moja chorobliwa zazdrość ją niszczy, żebym spojrzał na siebie i swoje kontakty z innymi dziewczynami... I znowu ta sama historia. Wściekłość i spięcie, gdy tylko się wychodzi wśród ludzi, patrzysz się, non stop ją śledzisz, czy ona nie odwróci za nim głowy... Straszne.
O moją pasję: Ostatnimi czasy często siedziałem w takim mini-warsztaciku i coś tam grzebałem. Z początku tam ze mną siedziała, czasem gadaliśmy, ale powoli zaczynało ją to wkurzać. Czy trudno to zrozumieć, że gdy staram się skupić, to nie powinna mi przeszkadzać? Nie, ona tego nie rozumiała.
W złości, pewnego wieczoru, powiedzieliśmy sobie parę brzydkich i złośliwych słów. Wynajęliśmy mieszkanie, blisko Obozu Herosów z małym ogródkiem i warsztatem. Kalipso wyrzuciła mnie z domu, więc powlekłem się tutaj, do Obozu. Akurat byli tutaj wszyscy z Siódemki Herosów, więc nie było tak źle... Na wakacje przyjechali. Gadaliśmy trochę, nawet fajnie było.
Jednak zaczynałem się zastanawiać czy nie wrócić do Kalipso. Nie zerwaliśmy ze sobą- to był taki kryzys. Gdybym wrócił, kupił jej ulubione kwiaty, może szampana, to by mi wybaczyła... Może. Jednak wciąż, gdzieś w środku byłem na nią zły. Złość i tęsknota, targały mną, szamotały, jak dzieciaki bawiące się pluszakiem.
Westchnąłem ciężko, gładząc dłonią klucz od naszego wspólnego mieszkania.


^Nessie^
- O. Jesteś- rzekłam, robiąc trzydziesty czwarty przysiad.
Była szósta czternaście. Nie szłam po niego, po prostu rozciągałam się przed porannym treningiem. Gdyby chciał przyjść toby przyszedł, nie to nie.
A jednak.
- Chyba nie będę już dłużej ćwiczył- powiedział, wyciągając miecz, który mu pożyczyłam.
Był jakiś przygaszony. Rozwichrzone loki opadły smętnie, błysk w brązowych oczach gdzieś znikł, ramiona zwisały. Czyżby w nocy płakał?...
Zrobiło mi się go trochę szkoda. Smutny Leo... To taki żałosny widok! Zawsze zarażał swoim niezmordowanym optymizmem i  poczuciem humoru. Teraz zarażał zdołowaniem i smutkiem, wysysając ze wszystkich znajdujących się w pobliżu szczęście, niczym odkurzacz.
- Hej. Coś ci... jest?- wymamrotałam, prostując się.
Uniósł głowę, loki podskoczyły.
- Co? Nie, nie, nic...
- Przecież widzę. Gdyby nic ci nie było, to już dawno byś mnie wkurzył- powiedziałam.
- A teraz cię nie wkurzam?- zapytał.
- Tak odrobinkę- uśmiechnęłam się lekko.
Chłopak uniósł kąciki ust.
- Teraz mnie wkurzasz- rzekłam, podchodząc do niego.
Parsknął krótkim, wymuszonym śmiechem, który szybko zgasł.
Milczeliśmy przez chwilę. Napięcie stopniowo znikało.
- OK, jak nie chcesz ćwiczyć to nie- odezwałam się, biorąc miecz.
Ten tylko pokiwał głową.
- Usiądź- wskazałam położonego, trochę rozbebeszonego manekina.
Wykonał polecenie.
- Ja będę robiła skłony, a ty mi wszystko opowiesz- zadecydowałam.
Westchnął ponuro.
Tak, wiedziałam, że on jest z Kalipso. Nawet kilka miesięcy temu żeśmy się poznały. A nie dawno, jakieś dwa tygodnie temu kontakt się urwał. I przyjechał Valdez z walizkami...
Westchnął ciężko.
- Pokłóciłem się z Kalipso. Mówiła, że za bardzo oglądam się za innymi dziewczynami. Ja z kolei twierdziłem, że ona... no wiesz... nadal durzy się w Percy'm...- potarł oczy dłońmi- Mówiła jeszcze, że za długo siedzę w warsztacie. Pewnego wieczoru nie wytrzymaliśmy. Nagadaliśmy sobie parę głupstw, ona wywaliła mnie z domu i... i oto jestem- zakończył opowieść z gorzkim uśmiechem.
Nie wiedziałam jak to skomentować. Jasne, wiedziałam, że coś takiego się zdarza, no ale... To wydawało mi się takie nierealne, książkowe... Nigdy z nikim nie byłam w związku, nie wiedziałam jak to jest.
- No i zastanawiam się, czy do niej nie wrócić- dodał po chwili.
Nie wiedziałam co mu powiedzieć. Nic mu poradzić nie mogłem, takich problemów jeszcze nie miałam. Fakt, dwa miesiące temu skończyłam szesnaste urodziny, ale... nie miałam żadnego doświadczenia w tych sprawach. Niedojrzale i głupio byłoby potraktować go oschłością czy sarkazmem.
Milczałam więc, przygryzając wargę.
- A... A dlaczego akurat mi to powiedziałeś? Przecież jestem twoim... yhm, wrogiem...- spytałam zaskakująco (jak na mnie) łagodnym tonem.
Wzruszył ramionami, pociągając nosem.
- Nie wiem. Może dlatego, że jesteś moim wrogiem?- odpowiedział z cieniem uśmiechu.
Podeszłam do niego i kucnęłam tak, że nasze twarze znalazły się na tym samym poziomie. Położyłam mu dłoń na ramieniu i spojrzałam mu głęboko w oczy. Miałam elektryzujący, przyciągając wzrok, więc łatwo napotkałam jego spojrzenie.
- Hej, Leo- uśmiechnęłam się lekko- Będzie dobrze, stary, nie bój żaby. Wszystko będzie OK, jasne? Obiecujesz?
Pokiwał głową, uśmiechając się delikatnie.
- No, i tak lepiej. Lepsze jest to gdy zarażasz debilizmem, a nie smutkiem, panie mechanik!- poczochrałam go, wstając i biorąc się do roboty.
Trzeba rozbebeszyć parę manekinów!    

wtorek, 28 kwietnia 2015

Z serii "Życie wilka"- opowiadanie 3

W norze leżała czarna jak smoła wilczyca o jasnobrązowych oczach o złotawym odcieniu. Sierść była potargana, zmierzwiona i ubrudzona krwią oraz błotem. Jej tylna łapa była zahaczona o jakiś korzeń czy gałąź i w dziwny sposób wygięta. Nienaturalnie wygięta. Z wykręconej łapy ściekała krew. Wadera pachniała strachem, bólem i krwią. Na mój widok wygięła wargi, ukazując lśniące, białe kły.
- Odwal się- zawarczała, jeżąc sierść na karku.
- Eee... Jesteś ranna. Twoja łapa...- zacząłem nieśmiało.
- Ale to moja łapa! Spadaj, psie!- fuknęła, piorunując mnie wzrokiem.
Wyprostowałem się raptownie, kłapiąc zębami. Ja? Psem?! Zuchwała kundlica! Jestem wilkiem, wilczurem, synem alf! Jestem stuprocentowym wilkiem! A ona śmie mnie wyzywać od jakiś PSÓW?!
- Nie pozwalaj sobie!- wysyczałem.
Wilczyca prychnęła.
- Jestem Nelly, ale nie możesz mówić mi Nel. Tak jakby zostałam wyrzucona z watahy, przez swoje nieposłuszeństwo. A ty? Też jesteś samotnikiem?- wciąż brzmiała wyniośle i chłodno.
- Jestem Al, synem alf pobliskiej watahy. Zatrzymaliśmy się tutaj. To skraj NASZEGO terytorium. Co ty tutaj robisz, hm?- chciałem zabrzmieć groźnie.
- Urządzam sobie piknik, wiesz?- burknęła z sarkazmem- A najfajniej się piknikuje, gdy powoli umierasz z wykrwawienia i bólu, tak, jest ekstra! Świetnie! I całkiem celowo wpadłam do tego dołu, żeby zrobić wam na złość, bo wiedziałam, że to wasze terytorium, wiedziałam, że tu przyjdziecie!
- Skończyłaś?- zapytałem władczo, jak prawdziwy pan tych ziem.
- Tak, ale w każdej chwili mogę zacząć- odrzekła pyskato.
Westchnąłem. Przez chwilę panowała niezręczna, krępująca cisza.
- Pomóc ci?- spytałem.
- Ciekawe jak.
- Szarpałaś się.- stwierdziłem.
- Ty też byś tak zrobił.
- Przez to rana się powiększyła- mówiłem ze spokojem.
- Pff! Wiem! To, że moja sierść jest czarna, nie znaczy że jestem jakaś ciemna!
Zmarszczyłem czoło, o ile to możliwe u wilka. W każdym razie gorączkowo się zastanawiałem, co jakiś czas okręcając się w kółko. Wataha chciałaby ją zamordować, stwierdziłaby, że nie ma szans na przeżycie. Moim zdaniem mogła żyć. Można by ją uwolnić trzeba by tylko wykombinować: jak. Nie mieliśmy wiele czasu. Moja wataha za długo nie pozostawała w jednym miejscu. Obszedłem cały dół i drzewo po kilka razy, zaglądałem w dół, czasem zadałem jakieś pytanie. Wszystko sobie kalkulowałem.
- Wiem, wiem, wiem- wymamrotałem po chwili. Zwróciłem się do Nelly- Wiem jak cię uwolnić!
- Świetnie- przewróciła oczami.- To teraz wciel ten swój plan w życie, geniuszu.
Poszedłem z drugiej strony pnia, dokładnie za Nelly. Zacząłem... kopać. Chciałem się przekopać na drugą stronę, odgryźć element, który ją przetrzymywał i byłaby wolna. Proste.
Łapy szybko mi ścierpły i bolały. Posuwały się coraz wolniej i ospalej, na opuszkach powstawały drobne ranki, które piekły w kontakcie z ziemią. Jednak było już tak blisko... Mimo zmęczenia nie pozwoliłem sobie na poddanie się. Co pewien czas po prostu robiłem przerwę.
- Uważaj!- wrzasnęła po chwili.
Pochyliłem się. Tak! Udało się- odblokowałem wyjście. Łatwizna... Delikatnie wczołgałem się kolo niej.
- Mmm... Tak, jak myślałem- wymamrotałem na głos.
Jej tylna łapa była dziwnie skręcona i zaczepiona o wystający korzeń. Przyłożyłem pysk do korzenia, uważając na ranę. Już miałem chwycić, gdy wadera zaskamlała z bólu.
- Nie martw się. Nie będzie bolało- zabrzmiało to jak kat uspokajający swoją ofiarę.
Nelly przeklęła. Złapałem w zęby korzeń i szybkim, mocnym ruchem głowy, oderwałem go z donośnym trzaskiem. Wilczyca zawyła z bólu tak głośno i tak straszliwie, że aż ptaki wzleciały w górę. Wyczołgałem się i pobiegłem naokoło, od przodu. Położyłem się koło niej.
- Jesteś wolna- powiedziałem najłagodniej jak umiałem.
- Tak...- wydyszała z trudem- Tak...
I uderzyła łbem o ziemię, zamykając oczy i dysząc ciężko. Żyła. Była po prostu bardzo zmęczona i obolała. Tak jakby straciła przytomność. Westchnąłem ciężko, zamykając oczy i kładąc się przed norą. Łapy piekły mnie, przed oczami latały mroczki zmęczenia.   
- Apollo! Apollo! Co ty tutaj robisz?!
Wilczy skowyt rozległ się tuż za mną. Podskoczyłem, jakbym był podłączony do prądu. Ze spłoszeniem odwróciłem głowę.
 O nie. Mama i tata.
Jęknąłem w duchu, przeklinając się i cała tą sprawę.

----------------------------------------------------
A tak wygląda Nelly (ta, która nie pozwoliła Alowi mówić na siebie "Nel" :) ):
wilk

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Z serii "Herosi"- opowiadanie VI - (NA)RATUNEK

-Nessie-
Powiem wprost: Leo Valdez to dupek. Nie obchodzą mnie jego uczucia, dziewczyna, czy inne głupawe problemy jego życia, ani to, że mnie nienawidzi. Zresztą (co do nienawidzenia)- z wzajemnością Valdez!
Zgrzytając zębami i zaciskając dłonie na rękojeści Smoka, mojego miecza, szłam pierwsza skręcając w tę uliczkę, która została mi przydzielona przez Jasona (o, nawet mi się zrymowało: przydzielona-Jasona). Śmiertelnicy pochowali się w domach "bo deszcz" Leon wlekł się za mną, nic się nie odzywając. I całe szczęście! Dobrze, że się chociaż nie odzywał. Jego brązowe oczy przygasły, co jakiś czas zagryzał miętówkę. Wcale nie chciał mnie nią poczęstować! Nie, żebym chciała, ale...
- Ruszaj się- warknęłam, przystając- mamy ich odnaleźć jeszcze dziś.
- Idę- burknął, mierząc mnie krytycznych spojrzeniem.
Prychnęłam i wymamrotałam jakiś wulgaryzm pod nosem, którego chłopak nie dosłyszał. Ja natomiast wyostrzyłam słuch. Może coś...
Acha!
Czyżby szelest skrzydeł? Warczenie psa? Śpiew broni, którą potrafi rozpoznać tylko wojownik? Nasłuchiwałam jeszcze chwilę, dla upewnienia się. Tak- nie mogłam się mylić! Odgłosy były jakieś kilkaset kroków od nas...
- Ej, słyszysz to?- chłopak marszczył czoło.
- Tak!
Zastanawiałam się, jak najszybciej się tam dostać. Mogłabym polecieć, ale... Tak, to moja nowo odkryta umiejętność. Odkryłam ją jakieś trzy tygodnie temu, ale nikomu jej nie pokazywałam... To miał być sekret. Żeby szybko tam dotrzeć musiałabym polecieć, a to znaczy ujawnić swój sekret JEMU.
- Myślisz, że to oni?- spytał.
Skinęłam głową.
- Hej, dałbyś radę coś na szybkiego zbudować? Ale tak, żeby latało?- do głowy już wpadł mi pomysł.
- Ych... Że teraz? To tak jakby nie bardzo. Musiałbym mieć jakiś plan...
Machnęłam ręką, uciszając go. Pomysł zdechł.
Zaraz wpadłam na coś innego... Tak, to mogło się udać...
- Chodź! Szybko!- krzyknęłam, ruszając biegiem.
Mechanik ruszył za mną. Nie był aż taki wolny.
Biegliśmy jakieś kilkaset metrów, skręcając co chwila i będąc przy okazji coraz bliżej dźwięków. Skręciliśmy ostatni raz w prawo, w najdalszy zakątek Long Island...
- Wow.- podsumował Leo.
Dostrzegliśmy miotającego się Jacoba i Sharnon, walczących z... gryfami?!
Rudowłosa dziewczyna dostrzegła mnie pierwsza. Rzuciła mi rozpaczliwe spojrzenie.
- Nessie!- wydyszała.- Leon!
Jej spojrzenie mówiło: "Pomóóóż...". Hm, zaskakująca pokora jak na córkę Hadesa... Dobra, dość złośliwości!
- Leo- zwróciłam się do towarzysza-Weź jakąś broń i im pomóż, a ja... ja powiadomię resztę.
Chłopak zrobił idiotyczną minę, znaczy, jeszcze bardziej niż zawsze.
- Jak... ty...?- bełkotał, chwytając w dłoń duży, złoty młotek.
Jednak ja już wznosiłam się w górę, czując krople deszczu na ramionach, delikatny podmuch wiatru, targający moje ubrania, siekający lodowatym podmuchem twarz... Cóż, Valdezowi wyszły gały.
- Idź i im pomóż! Już!- wrzasnęłam, wznosząc się wyżej.


@Leo@
- Siemka!- zwołałem, rozgniatając na proch (dosłownie!) dwa gryfony.
Skoczyłem między parę walczących, rozwalając gryfy, które mnożyły się szybciej od królików, kleszczy i innego robactwa. Atakowałem z większą skutecznością niż noże.
Takie pytanie... czy sztuka władania młotem to też szermierka? Hm, więc może nie jestem taki okropny... Założyłbym jakieś kółko nauki i...
- Jacob!- piskliwy wrzask rozległ się tuż koło mnie.
Sharnon wrzasnęła, patrząc na swojego nieprzytomnie osuwającego się chłopaka.
Moment.
Nieprzytomnie osuwającego się?!
- Leo!- ryknęła- Zrób coś!
Idiotycznie byłoby krzyknąć: "Ale co?!".
Ukląkłem przy nim, odganiając gryfy młotem, które dostawały ostrej szajby na widok krwi.
Nie było z nim dobrze. Jego twarz stała się kredowobiała, a praktycznie cała koszulka zabarwiła się na czerwono. Musiałbym jakoś opatrzyć tą ranę, tyle, że ja tego zwyczajnie nie potrafiłem!
Nie mogłem jednak ich zawieść.
Chłopak wciąż oddychał, ale ciężko i chrapliwie. Puls był, ale słaby...Wsadziłem dłoń do pasa z magicznymi narzędziami powtarzając w myślach "Witaminy od Hermesa! Raz, dwa!".
Jakieś parę tygodni temu dostałem od kogoś tam te magiczne witaminy, prosto z fabryki Hermesa.
Niemal natychmiast poczułem w dłoni niewielką buteleczką z tymi żelkami. Wziąłem byle jaką i wcisnąłem ją Rzymianinowi do ust.
- Połknij, no, połknij... Dawaj, stary...- mamrotałem.
Ciemne oczy nastolatka pojaśniały, skóra nabrała ciemniejszego odcieniu. gwałtownie zaczerpnął powietrza i kaszlnął, mrugając. Z koszulki zniknęło trochę krwi. Na mój widok zmarszczył czoło.
- Stary, wstawaj! Leo do ciebie! Ten mechanik-Grek! Walczymy z gryfami! Facet, nie rozwalaj mnie... Twoja laska walczy, hej!
Kaszlnął raz jeszcze, po czym chwycił leżący nieopodal nóż.


%Percy%
- Myślisz, że są tutaj?- zapytała Annabeth, potrząsając zmokłymi blond lokami.
Wzruszyłem ramionami.
- Mam nadzieję.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu.
- Och!... WOW!- pisnęła.
- No. Ten deszcz, a właściwie burza, też mnie zaskoczyła- mruknąłem.
- Nie... Popatrz!- szarpnęła mnie za ramię i wskazała na kształt, który powoli się do nas zbliżał, który sunął po niebie, jak na łyżwach... Jason?...
- Nessie!- krzyknęła Ann- Nessie!
Córka Zeusa powoli "zaparkowała" przed nami. Ona... latała?! Ta dziewczyna cały czas mnie zaskakiwała...
Z początku wydawała się gburowata i chamska, ale jak ją lepiej poznałem... Była nawet sympatyczną i ciekawą dziewczyną, nawet ładną, ale i tak nie mogłem jej rozgryźć. W każdym razie fajnie się z nią ćwiczyło szermierkę.
- Szybko- wydyszała- Biegnijcie do tego lasu, przy skraju Long Island... Tam są... walczą z gryfami... Frank, Hazel, Jason i Piper już wiedzą...
- A Leo?
- Jest... walczy...
- Świetnie.
- Hm... podwieziesz nas?- zapytałem.
Annabeth syknęła, dając mi kuksańca.
- Za co?- syknąłem.
Blondynka przewróciła oczami.
- Jasne- zdyszana siostra Thalii pokiwała głową- Podajcie mi... ręce....
Złapaliśmy ją, a ona nas oboje pociągnęła ku sobie.
- Obejmijcie mnie! Już!- warknęła.- Bo spadniemy...
Rzuciłem krótkie, przepraszające spojrzenie Annabeth i objąłem miłośniczkę szermierki w pasie.
Dziewczyna przez chwilę "stała w powietrzu", po czym gwałtownie szarpnęła w górę. Ogrody, ulice i domy przesuwały się pod naszymi stopami w zastraszającym tempie, wiatr wył w uszach...
- Nic nam się nie stanie?- spytałem, przekrzykując wicher i deszcz.
Nessie pokręciła głową.
Ann przez całą podróż milczała jak zaklęta.
Wtedy ujrzeliśmy kotłującą się bijatykę, choć gryfów nie było już tak dużo...


$Piper$
Nie byłam taka beznadziejna!
Całkiem dawałam sobie radę, wcale nie gorzej niż Hazel. Frank oczywiście stał się olbrzymim orłem, który brutalnie rozrywał przeciwników, a Jason zamienił w prawdziwy pocisk. Hazel była na równi ze mną; ostatecznie wyprodukowała parę diamentów i rzuciła w czaszkę jakiemuś gryfowi. Leo uderzał je młotem, a Sharnon i Jacob stopniowo je cięli. A gdy nadleciał Percy, Annabeth i Nessie było wspaniale! Percy, Nessie i Jason to mistrzowie, jeśli chodzi o szermierkę, więc szaleńczo walczyli. Ann atakowała nożem, jak nowo przybyli Rzymianie.
Po niecałej, półgodzinnej, wspólnej jatki wymordowaliśmy wszystkie obleśne gryfy. Staliśmy koło siebie, zerkając wzajemnie i dysząc ze zmęczenia. Ann i Percy nie mogli się powstrzymać (jak to oni) i rzucili się sobie w ramiona. Ja i Jason wymieniliśmy uśmiechy, blondyn objął mnie na chwilę, po czym wszyscy zajęliśmy się Jacobem.
- Co ci się stało?- spytał syn Jupitera chłodnym tonem.
- Chyba... chyba gryf mnie dziabnął...- wyjęczał zbolałym tonem.
- Leo mu pomógł- rzekła Sharnon- dal mu jakiś lek, Jacob się obudził i trochę poczuł się lepiej, nawet był w stanie trochę walczyć...
Wszystkie oczy zwróciły się ku nieco zawstydzonemu Leonowi.


^Annabeth^
- Dobra robota, Leo- mruknął Jason.
- Och, nie musisz dziękować- odpowiedział mechanik- wystarczą kwiaty, czekoladki, nowy śrubokręt i...
- Leo!- skarciła go Piper.
Valdez uśmiechnął się.
- Spoko, ale bardziej ucieszyłoby mnie: "Jesteśmy wdzięczni, Leonie Valdez, będziemy do końca życia oddawać ci swoje desery", czy coś takiego...
- Już prędzej popełnię samobójstwo- wymamrotałam, trochę chamsko.
- Hej- Percy szturchnął mnie.
Znowu zajęliśmy się Jacobem i Sharnon. Dziewczyna opowiedziała, jak chcieli użyć ściągawki (to nie fair! Nie wolno ściągać! Nawet Percy'emu nie pozwalam...!), jak wrobił ich Connor/Travis Hood (a co to za różnica?...), ja poszli poszukać zapłaty za ściągę, jak się zgubili, jak znikł Obóz i jak napadły ich gryfy.
- Cóż, trzeba będzie sklepać Travisa lub Connora. A naljepiej obu!- odezwała się Nessie.
- Brzmisz jak Clarisse- parsknął mój chłopak.
- Kto?- Nessie zaciekawiła się.
- Nie chciałabyś jej poznać- rzekliśmy jednocześnie z Percym.
Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę.
- Zaraz, zaraz- odezwał się Percy- Jason dowodził tą misją, tak?- potaknięcia- A więc... więc Jason zawiódł! Mamy rannego! Jason nie potrafi poprowadzić misji! Ha, ha, ha!- zaśmiał się syn Posejdona/Neptuna.
- Ciiicho...- szturchnęłam go.
- Zamknij się!- warknął Jason.
Piper uspokajała Jasona, a Percy'ego. Jeszcze zaczęliby się bić nad Jacobem!
Jacobowi się pogorszyło- zbladł, rana znów się otworzyła....
- OK, ale jak przetransportujemy Jacoba do Obozu?- spytałam.
- To nie będzie problem- Jason i Nessie uśmiechnęli się do siebie.
Och, te tajemnicze niebieskie oczy i pewne siebie uśmiechy dzieci Zeusa, robią swoje!

Z serii "Herosi"- opowiadanie V - ZAGUBIENI

^Jacob^
Że się tak delikatnie wyrażę...
Zwyczajnie się zgubiliśmy!!!
Ja i Sharnon przemknęliśmy przez bramę Obozu i wyszliśmy na ulicę, z ukrytymi mieczami u boków. Szliśmy tak, gdzie kazał nam ten syn Merkurego... to jest, Hermesa. Mogę dać głowę, że zrobiliśmy wszystko co ten palant mówił. Ale nie- nic się nie zgadzało! Tego spożywczaka po prostu tam NIE BYŁO. Sharnon się wkurzyła... Klęła i prychała, aż ziemia się za nią kruszyła i powstawały lekkie pęknięcia.
- Spokojnie, Sharnon, spokojnie...- wymamrotałem, choć sam ledwo zachowywałem spokój.
- Co spokojnie?! Co spokojnie?!- wrzeszczała- Ten debil nas okłamał! Zrobił to celowo! Niech ja mu... O, nie! Super! Świetnie! Zaczyna padać! Dzięki, Jupiterze! Wieeelkie dzięki!
Faktycznie zaczynało kropić. Gdy Sharnon wypowiedziała imię pana niebios, niebo gwałtownie pociemniało i zaburczało jak w brzuchu głodnego trolla.
- Sharnon- wycedziłem przez zaciśnięte zęby- Opanuj się.
Złapała oddech.
-  OK, wracajmy. Gdy wrócimy, wgniotę go w beton- burknęła.
- Świetnie- poparłem ją.
Odwróciliśmy się. Przeszliśmy jakieś pół kilometra, potem kilometr, dwa...
- Jacob- jęknęła Sharnon- czy Obóz... ZNIKŁ?
Zrobiłem zrozpaczoną minę i objąłem córkę Plutona. Przycisnąłem ją do siebie, lekko całując w czoło. Ostatecznie pochyliłem się nad nią i szepnąłem:
- Tak, obawiam się, że tak.
Staliśmy, pozwalając by wokół nas padał deszcz, który przybierał na sile. Niebo grzmiało. byłem zrozpaczony...
- Czy może być gorzej?- wyszeptała nastolatka.
Nagle usłyszałem szmer skrzydeł, tuż za nami.
O-o.
Odwróciłem się i spojrzałem.
Przed nami wylądowało kilkanaście czarnych, wychudzonych gryfów, które przypominały hieny. najbliższy z nich syknął, błyskając pazurami. Jego czarne oczy zalśniły złośliwie.
Sharnon odwróciła się, wyszarpując zza pazuchy nóż do ćwiczeń.
- Sharnon...- wyszeptałam z drżącym głosem.
- Atakuj- warknęła- TERAZ!!!


*Sharnon*
Rzuciłam się na te paskudy z szaleńczą zajadłością. Nóż był znacznie krótszy i gorszy od miecza, ale nie narzekałam. Cięłam, dźgałam i raniłam jak mogłam z maksymalnym skupieniem. Cały czas myślałam "jeszcze jeden... Jeszcze tylko jeden...". Ale wcale ich nie ubywało. Wręcz przeciwnie!
Zerknęłam kątem oka na Jacoba, który miotał się wściekle zamieniając gryfy w kupki prochu. Cóż, był teraz w swoim żywiole. Spomiędzy czarnych ciał dostrzegłam, że jego koszulka zrobiła się krwistoczerwona...
- Jacob!- wrzasnęłam- Krwawisz!
Miałam rację. któryś z tych potworów go albo dziabnął albo "drasnął" pazurem. nie wyglądało to dobrze.
- To nic!- odkrzyknął zdyszany, choć na jego twarzy malował się trud podjętej pracy i cierpienie- Walcz dalej!
Wzięłam głęboki oddech i rozcięłam dwa potwory za jednym razem. Mój chłopak uśmiechał się kwaśno, a ja atakowałem, licząc że nie oberwę tak poważnie jak on.


-Chejron-
Zapadał mrok. Mieszkaniec domku Ateny jakąś godzinę temu poinformował mnie, że nasi goście-Rzymianie Jacob i Sharnon- zniknęli. Nikt ich nie widział. Rozpoczęliśmy poszukiwania, ale bezskutecznie... Wziąłem sprawę na poważnie. Wezwałem do siebie siódemkę herosów, no i Nessie. Niech ta świetna dziewczyna sie na coś przyda!
- Co się stało, Chejronie?- spytał Percy, cały mokry od deszczu.
- Musicie wyjść za granicę Obozu i odnaleźć tą dwójkę. Musicie dobrać się w pary i przeszukać całe miasto. Jeśli ich nie odnajdziecie... cóż, poszerzymy obszar poszukiwań.
- Kto dowodzi misją?- spytał Jason.
- To nie jest misja- zmarszczyłem czoło.
- ja!- wrzasnął syn Posejdona.
Syn Jupitera zmierzył go rozzłoszczonym spojrzeniem. Chłopcy zagrali w "papier, kamień, nożyce". Zwyciężył Jason, co Percy przyjął ze zgrzytaniem zębów.
- Dobrze. Dwójki: Percy-Annabeth, Jason-Piper, Frank-Hazel, Leo-Nessie...
- Nie!- zaprotestowała ostatnia para.
Uniosłem brwi.
- Spokój- mruknął jason- Leo, pójdziesz z Nessie, czy ci się to podoba, czy nie. Nessie, ty też. Nie obchodzą mnie wasze kłótnie. Już, już, już! Ruszamy!
Wszyscy rozbiegli się, a ja miałem nadzieję, że nic im się nie stanie.

niedziela, 26 kwietnia 2015

Z serii "Herosi"- opowiadanie IV - WTOPA NA TRENINGU

&Leo&
Zgodziłem się na treningi z Nessie, sam nie wiem czemu.
W podzięce zapewniła mi:
- pobudki o 6.00 (rano!)
- katar
- pot
- blizny
- podarte ciuchy
- brudne ciuchy
- ostrą krytykę
Nie była... hm, nie wiem jak to określić.... Spokojną nauczycielką. Żywiołowa, energiczna i ostra. Nie owijała w bawełnę, jechała po mnie ostro. Dopiero teraz zorientowałem się, jak kiepski jestem z szermierki. Musiałem się naprawdę wysilić żeby ją rozśmieszyć. Święty Hefajstosie, czy to robot z twojej kuźni czy normalna laska?!
Jednak lasa. Ale nienormalna. Dopiero po kilkunastu treningach pozwoliła sobie na lekki uśmiech z mojego dowcipu. Jak ona może być tak sztywna?! No już bardziej Jason jest rozrywkowy... Wkurza mnie fakt, że z nim rozmawia normalnie. Śmieje się, normalny, prosty dialog. OK, to jest jej brat. I nie jestem zazdrosny... Pytałem się Jasona, czy coś z nią nie tak. Wyśmiał mnie (przynajmniej się śmiać potrafi) i powiedział, że z nią wszystko w porządku ("w przeciwieństwie do niektórych, Leo"- dodał wtedy, figlarnie mrugając. Był w dobrym humorze, więc pewnie całował się z Piper).
- A... Ych... Nie możemy sobie zrobić przerwy?...- wysapałem- Kolkę mam!
Wojowniczka zaśmiała się.
- Co? ty już chcesz przerwy? Proszę cię, nie rozwalaj mnie!
"No właśnie nie mogę cię rozwalić... to jest, rozgryźć... dzieciaki Hefajstosa budują, wiedziałaś?"- wycedziłem w myślach, ale nie odezwałem się ani słowem.
^Nessie^
Głupek powoli zaczynał mnie wkurzać. Nic nie umiał! Ja w wieku trzech lat lepiej wymachiwałem bronią, niż on! Był wkurzający i upierdliwy. No dobra, czasami mnie rozśmieszał. I śmiałam się, choć on tego nie widział. Śmiałam się w sobie, a on nie potrafił tego dostrzec. Czasem był smutny, zrezygnowany i rozdrażniony, ale... Ale ja nie potrafiłam parsknąć śmiechem jak on, Percy, Piper czy ktoś inny. Ja po prostu tak nie umiałam. poza tym ostatnio coraz częściej zastanawiałam się nad dołączeniem do Łowczyń. Może to najlepsze, co może mnie spotkać?...
- Szybciej no! Szybko, szybko, szybko! I... blok! Blokuj! Aaach, Valdez...
Przez ostatnie pół godziny ćwiczyliśmy trik z blokowaniem ataku. Teraz rozegraliśmy mini-walkę, podczas której Leo miał zablokować atak, tak jak ćwiczyliśmy. Ale ten debil "zapomniał" jak to się robi i wywinął koziołka w tył, wzbudzając tumany kurzu.
- Nie... umiem... tego...- wydyszał.
- Po pierwsze: sam się zgodziłeś. Po drugie: ćwiczyliśmy to przez pół godziny! Jak mogłeś tego nie załapać?- warknęłam, nawet nie pomagając mu wstać.
Podniosłam jedynie jego miecz treningowy i rzuciłam mu broń.
- Ja... Ych..
- Może należy to przerwać, hę?- spytałam poważnie- Słuchaj, może warto zrezygnować. Jeśli to nie jest coś co...
- Nie!- zaprotestował- Przecież... eee... nie wolno się poddawać... trzeba WALCZYĆ, no nie?- uśmiechnął się szczerze.
Posłałam mu uśmiech. Cierpki uśmiech.
- Valdez, jeśli nie pałasz miłością lub choćby zauroczeniem do walki to nie mogę cię niczego nauczyć. A jeśli przychodzisz tu z mojego powodu- posłałam mu lodowate spojrzenie- to nie przychodź, jasne? Bo to nie ma sensu. przemyśl to. Jeśli jutro przyjdziesz to znaczy że nie zrezygnowałeś. No, chyba, że wpadniesz, żeby oddać mi miecz.
Z kwaśnym uśmiechem odwróciłam się na pięcie i poszłam do swojego domku, napić się szklanki wody.

-Leo-
WTOPA.
ŻAL.
GRATULACJE DLA GENIUSZA LEO VALDEZA- NIEZWYKLE INTELIGENTNIE TO ROZEGRAŁ!!!
"Za jakie grzechy, Hefajstosieee...?".
Nie, ale już na poważnie- jestem debilem.
Po pierwsze: jestem ciemny. Serio, nie mogę się nauczyć paru machnięć nożem? Jak nisko upadłem? przecież to łatwiejsze od złożenia statku! ("No właśnie nie..."- jęczy jakiś głosik w mojej głowie).
Po drugie: Dlaczego chciałem te durne treningi? Bo co?
Po trzecie: Czy Nessie jest ładna? Taak... Czy się w niej bujam? Nieee...

Bohaterowie serii "Życie wilka"

Przedstawiam bohaterów mojej serii p.t.: "Życie wilka"

APOLLO (AL)
wilk


GRZMOT I KIEŁ- BRACIA AL'A
(Grzmot skacze)
wilki


ZEUS- OJCIEC AL'A, SAMIEC ALFA
wilk


STRZAŁA- MATKA AL'A, SAMICA ALFA
wilk


KOMETA, DINA I BERTA- ŁOWCZYNIE WATAHY, KOLEŻANKI AL'A
(od pierwszego planu- Kometa, Dina, Berta)
wilki


MATT- NAJSTARSZY OSOBNIK W WATASZE
wilk

Z serii "Życie wilka"- opowiadanie 2

Zatrzymaliśmy się (nareszcie!) przy pobliskim jeziorze. Mieliśmy w nawyku podążać w tuż przy rzekach, jak najgłębiej w las- nasze terytorium na którym polowaliśmy prowadziło od źródła rzeki do końca, gdzie wylewała się jako jezioro. W pobliżu rosły gęsto drzewa i wysoka trawa, ścieżki były tu wydeptane przez sarny, a nad wodą polowało wodne ptactwo- raj!
Położyłem się w pachnącej trawy, wśród motyli i łagodnie brzęczących pszczół. Nadchodził poranek słodki jak miód i łagodny jak matka. Przymknąłem oczy, wdychając świeże powietrze.
Kieł zawył i podskoczył, równocześnie rzucając się na brata. Szczypiąc i gryząc się wzajemnie oboje potoczyli się po trawie, niczym wielka, czarna, warcząca kula.Otworzyłem jedno oko. Debile z tych moich braci. Kometa przeszła koło mnie, po drodze lekko szczypiąc mnie w koniuszek ucha.
- Może byś się ruszył łaskawie, hm?
Wyszczerzyłem kły w rozleniwionym uśmiechu.
- Nie, dziękuję.
- Jak chcesz- machnęła ogonem i poszła nad rzekę. Nie lubi jezior. Twierdzi, że duża ilość wody ją przeraża.
Po jakiej półgodzinie ptaki się obudziły. Zaczęły świergotać, ćwierkać, śpiewać- każdy na swój, odmienny sposób. Z początku łagodny, ptasi śpiew pieścił moje uszy, relaksował mnie. Jednak po dłuższej chwili przyjemne uczucie znikło. Rozdrażniony kłapnąłem zęby i warknąłem cicho. Ptaki nie chciały się zamknąć. Jeszcze przez chwilę pozostawałem w tym miejscu, po czym stwierdziłem, że nie będę się dłużej z nimi męczył. Wstałem i lekkim truchtem ruszyłem nad jezioro, delikatnie wydeptaną, miękką ścieżką.
Nikogo tam nie było. Srebrzystą taflę wody otaczały pałki wodne, wysoka, kłująca trawa o energetyczno zielonej barwie, na drugiej stronie był nawet spory powalony pień drzewa. Hm, fajnie by się po nim chodziło. Potem do niego zajrzę. Gdzieś z boku rosło parę słodko pachnących czeremch, których woń przesycała powietrze i wierzb o długich gałęziach. Całość otaczała lekka mgiełka. Scena jak z bajki. Trudno uwierzyć, że coś takiego naprawdę istnieje... A jednak.
Pochyliłem pysk i napiłem się wody, chłodząc pysk w przyjemny sposób. Słyszałem bzyczenie ważek, odległy, melodyjny trel ptaków i skomlenie. Delektując się wspaniałą pogodą... 
Zaraz, zaraz.
SKOMLENIE?!
Nadstawiłem uszu. może się przesłyszałem? Tak, tak, to całkiem możliwe... Trwałem w bezruchu, nasłuchując. I wtedy powietrze przedarł pisk, skomlenie... Psi? Wilczy? Coś w tym rodzaju. Powęszyłem. Dziki pies lub wilk. Krew...
Zapach dochodził z drugiej części jeziora, koło tego pnia... Obiegnięcie wokół zajęłoby mi trochę czasu- jezioro było duże. Nie myśląc zbyt wiele rzuciłem się do wody z szaleńczą prędkością. Uderzyłem twardo o taflę wody, na moment wylądowałem pod wodą, ale szybko się wynurzyłem. Dysząc ciężko płynąłem szybko; zawsze byłem niezłym pływakiem.
Włączył się we mnie jakiś dziwny instynkt, który prowadził mnie prosto do rannego. Nie musiałem już słyszeć piszczenia czy czuć krwi. Ja po prostu CZUŁEM WEWNĘTRZNIE gdzie on jest. Igła mojego wewnętrznego kompasu sama prowadziła.
Wypełzłem na brzeg, otrzepałem się. Potrzebowałem sekundy na zlokalizowanie dźwięku i pomknąłem w tym kierunku. Woń krwi i brudnej, zabłoconej sierści była coraz silniejsza. Podszedłem ostrożnie, na spiętych mięśniach do pnia. Pochyliłem łeb, węsząc. Piski umilkły. Tak, to tu. Warknąłem głucho, na wypadek, gdyby przeciwnik miał wobec mnie wrogie zamiary. Odpowiedziała mi cisza. Dostrzegłem pod pniem głęboki, trochę piaszczysty dół. Przyczaiłem się i delikatnie wychyliłem. Ostatecznie opadłem brzuchem na ziemię i powoli, ostrożnie podczołgałem do jamy.
Na sam widok bolesny supeł zawiązał mi się w gardle.
"Dasz radę, Al"- pomyślałem twardo-"Nie pękaj".

sobota, 25 kwietnia 2015

Kilka gifów na których każdy zobaczy siebie XD


WEEKEND!!!
Kiedy ktoś mnie pyta co chcę na urodziny
Kiedy widzę jakie zadania są na tablicy
Kiedy brat/siostra straszy mnie że poskarży się rodzicom
Kiedy nagle przypomnę sobie że miałem/am coś ważnego do zrobienia
Po 10 minutach nauki
Kiedy w kinie podczas filmu ktoś za mną szeleści papierkami

:3

:D

Pająk na suficie!

#Opowiadanie#

Otworzyłam czarną furtkę zrobioną z masy sklejonych ze sobą gwoździ. Zabolało, gdy dotknęłam, aż syknęłam z bólu.
Otworzywszy się ze skrzypieniem, znikła, a ja stałam w czerni, pustce, poczekalnią między światami... Nie myśląc zbyt wiele (nazwijcie to idiotyzmem lub lekkomyślnością, jak tam chcecie) ruszyłam przed siebie. Miękka czerń, jak soczysta trawa uginała się pod moimi stopami. Wokół panowała cisza, cisza piszcząca w uszach, cisza krzycząca w uszach... Rozdzierająca duszę cisza. Zapach benzyny zamienił się w smród i kłuł mnie w nos, siarka szczypała w oczy. I nagle zobaczyłam przed sobą kwiatka o czarnej, grubej łodydze i tak białym kwiecie, że aż wyciskało łzy z oczu. Nie wydawał z siebie żadnego zapachu. Mrużąc oczy, wyciągnęłam rękę przed siebie, zauroczona czymś tak... realnym w tak nierealnym miejscu. Bielutkie płatki gwałtownie pokryły czerwone plamy krwi. Nozdrza wypełniła mi woń krwi. Kaszlnęłam, odrywając dłoń od kwiatu. Skoczyłam w tył, przewracając się. Spojrzałam na palce, którymi dotknęłam rośliny. miały na sobie krew, krew dotkniętego białego kwiatu, krew która pełzła po mojej ręce.
- Nie! Zostaw!- mój krzyk rozdarł ciszę, ostro jak nóż do mięsa.
Miotałam się, próbując strzepnąć z siebie pełzające plamy krwi.
- Dość!Melodyjny, stanowczy głos tak mnie zaskoczył, że aż podskoczyłam i wylądowałam na czterech literach. Podniosłam głowę. I choć grzywka trochę mi zasłaniała obraz, dobrze widziałam przed CZYM stoję, a konkretnie-leżę.
Kilka metrów ode mnie zawisła w powietrzu niska kobieta. Miała długie, skołtunione i poplamione czymś włosy, tak czarne, na tle czerni, że aż raziły włosy. Czerń wokół wydawała się bielą przy kruczo czarności włosów kobiety. Miała karnację tak jasną, jak płatki tego dziwnego kwiatu. Przy jej bladych, wąskich ustach, przypominających bliznę, ściekała strużka krwi. Ubrana była w długą po kostki białą suknię jak w starych, pięknych filmach. Uwielbiałam je oglądać. Te suknie... Były takie wytworne, eleganckie, dostojne... Ale teraz ta wydawała mi się po prostu, zwyczajnie straszna! W dodatku była poplamiona czymś, co na pewno nie było ketchupem... Ale najgorsze były jej oczy. Czarniejsze od czerni. Czarniejsze od jej włosów. Głębokie jak studnie, przypominające węgielki; bez białek czy źrenic. Jej spojrzenie było zimne, okrutne i brutalne, pozbawione świadomości, obecności, jak oczy szaleńca-samobójcy.
Bałam się. Naprawdę się bałam. Ogień strachu mroził moje płuca lodowatym oddechem, dłonie dostały drgawek, kark ścierpł, pociłam się, mimo tego cholernego antyperspirantu...
Rzadko kiedy i mało czego się bałam. Łatwo zdobywałam nowe znajomości, nauka była dla mnie bułką z masłem, miałam masę przyjaciół, na kpiny odpowiadałam ciętą ripostą, posiadałam kochającą rodzinę... Całe moje życie było świetne. Kochałam je. Często występowałam publicznie jako przedstawicielka samorządu uczniowskiego czy wokalistka na kółku muzycznym. I wtedy się nie bałam. Ale teraz...
- K.. K-k-kim... im... Je-je...zzzdeś...?- wydukałam, na drżących kończynach.
Kobieta zaśmiała się oschle i wyniośle. Jej zimny śmiech odbijał się echem od czarnej przestrzeni.
- Wszystkim i niczym. Dziećmi, dorosłymi i starcami. Zmarłymi i żywymi. Ludźmi i zwierzętami. Każdym i nikim. Szczęśliwymi i nieszczęśliwymi. Cierpieniem. Radością. Ostatecznością. Ulgą. Miłością. Nienawiścią. Tymi, którzy boją się wracać do domów i tymi, którzy do swoich domów pędzą jak szaleni. Biznesmenami i biedakami. A ty... A ty jesteś szczęśliwa. Jesteś kobietą. Nastolatką. Brunetką. Zielonooką. Chętnie wracasz do domu, ale i chętnie się uczysz. Osobą towarzyską. Interesującą postacią. Jesteś Emily Walter.
Głupio byłoby skłamać zwłaszcza w... w czerni.
Delikatnie skinęłam głową.
- Ach, no i straszliwie się boisz. Ale to normalne tutaj- dodała spokojnie, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
- G... gdzie-e jeste-em?- wyjąkałam.
- W ciemności. W czerni. W poczekalni. W przystani. Nazywaj to jak chcesz, a może nadaj jakąś nazwę, sama zdecyduj. Mnie to wisi... i, jak to mówicie? No tak: mi to wisi i powiewa, właśnie.
- Co... co... tutaj... robię? Dla... dlaczego mnie tu... tu ściągnęłaś?- chciałam by zabrzmiało to odważnie, ale wyszło jak mysie piski.
- Jesteś mi potrzebna. Jesteś dobrą osobą, niewinną o czystym sercu. W przepowiedni, bardzo ważnej dla mnie przepowiedni jest napisane, że osoba niewinna o czystym sercu pomoże mi dojść do władzy w MOIM świecie, skąd zostałam wygnana- mówiła.
- Ach. A... a co muszę wykonać?- spytałam.
Czytałam o takich historiach. Bohaterowie musieli przynosić jakieś magiczne przedmioty, pokonywać smoki czy groźnych strażników. Może będę mogła...
- Muszę twoją krwią z gardła skropić kwiat- powiedziała zimnym głosem.
Stałam jak ta idiotka, gapiąc się na nią.
- Nie.- rzekłam stanowczo- Nie zrobisz mi tego.
Kobieta zaśmiała się szaleńczo. W jej prawej dłoni pojawił się srebrny, duży nóż, a w lewej ów biały kwiat. Zaczęłam się cofać, moje zielone oczy błądziły od rośliny do noża.
- Nie, nie, nie- piszczałam- nie, nie, nie...Nie zrobi mi tego pani... Nie ma pani prawa... nie, nie, nie...
Zaśmiała się zimno.
- Oczywiście, że mam, Emily Walter. Mogę to zrobić. Mogę. Mogę wszystko!- krzyknęła z chorą żądzą.
- Pa... pani jest psychopatką...- wyjąkałam chrapliwie.
Ona wciąż się straszliwie śmiała, rechotała, piała... Mimowolnie z oczu trysnęły mi łzy.
- Tak myślisz?- szepnęła jadowicie.
Gwałtownie rzuciła się na mnie, jej lodowate palce zacisnęły się na moim gardle, łapałam gwałtownie powietrze. Jej twarz była zaledwie kilka centymetrów od mojej, patrzyła mi w oczy. Jej czarne oczy pożerały mnie, pochłaniały, wysysały ducha...
- Nie!- wrzasnęłam przeraźliwie, zaciskając oczy do bólu, ale łzy i tak z nich ciekły strumieniami.
- Tak, tak, tak... Nareszcie... tak, tak...- szeptała chrapliwie kobieta-upiór.
Czułam na gardle ostrze, woń metalu i siarki, duszącą mnie powoli. Otworzyłam usta, by wrzasnąć w proteście, ale poczułam jedynie ostry, silny ból, tak straszliwy, że aż nie da się go opisać. By zrozumieć jaki to ból, trzeba by to przeżyć. A potem...
Już nic nie czułam. Chorobliwą lekkość, jak podczas snu, w gorączce...




***

Dnia 27/28.04.2015 r. zmarła urodzona 31.05.1999 r.
Emily Walter.
Zmarła we śnie.
Już nigdy się nie obudziła.
Rodzina znalazła ją w łóżku, tam gdzie położyła się spać
z podciętym gardłem.

---(pieskie)---Opowiadanie---

Rozejrzałem się uważnie. Wszyscy wrócili do domu. Jednak wypadało się upewnić. Jeszcze raz przebiegłem się po ogrodzie. Miałem rację- nie było nikogo. Policzyłem do pięciu. Nic. Wyszczerzyłem zęby w iście wilczym uśmiechu. Podbiegłem szybko do płotu i przeczołgałem się pod drewnianymi belkami z łatwością. Uch, niedługo trzeba będzie pogłębić ten dół! Ruszyłem biegiem przed siebie, już dobrze wydeptaną, wąziutką ścieżką, która biegła między gęstymi drzewami, ciernistymi krzakami; musiałem się czołgać, skakać, przechodzić po powalonych pniach. Mieszkaliśmy praktycznie w lesie, więc za płotem rozciągała się tylko szmaragdowa gęstwina.
W końcu stanąłem na umówionym miejscu spotkania- nie niewielkiej polance pokrytej zieloną, puszystą trawą i kolorowymi kwiatkami. Łączka jak z kreskówki! Usiadłem i zniecierpliwiony, szczeknąłem raz czy dwa. Hej! Już jestem!
- Karo! Już jesteś?- rozległ się donośny szczek zza krzaków.
Zwróciłem ku nim głowę, a wtedy ujrzałem dwójkę psów.
Pierwszym był dwuletni owczarek niemiecki Chuck. Miał dopiero dwa lata i był emerytowanym psem policyjnym, po tym jak oślepł na jedno oko i stracił dwa pazury w lewej przedniej łapie, przez co nie może się zbyt sprawnie poruszać. A co mu się stało- tego nie chce powiedzieć.
Towarzyszyła mu Bella, jego współlokatorka (aha, na pewno- już od dawna do niej zarywał!). Miała rok z jakimś hakiem i była border collie o ślicznej, marmurkowej sierści. Była naprawdę słodka...
- Ta...-mruknąłem- za to wy wyjątkowo się wlekliście.
- Och, stary, daj spokój-Chuck zastrzygł niedbale uchem-Mieszkasz o wiele bliżej lasu niż my.
- A dokładniej: ty mieszkasz w lesie- dodała Bella.
- Ktoś jeszcze miał przyjść?- spytałem po chwili.
- Taak. Na pewno Merc, Persefona, no i Max. Ach, no i chyba Cezar. Chyba.- wyliczał owczarek.
- Czekamy góra dziesięć minut. Nie czekam na spóźnialskich- warknąłem ostro, wznosząc wysoko głowę.
Ziewnąłem, prostując się. Po kilku minutach pojawił się rudy kundel Cezar i suczka rasy husky Merc (skrót od Mercedes, rzekomo wymawia się "Mersedes", a "Merc"-"Mersi"). Ostatnia była... Persefona. O ludzie... Ta laska mnie rozwalała! Przepiękna Persefona, moja królowa rasy wilczak czechosłowacki. Te piękne, czujne spojrzenie, gracja ruchów godna wilczycy.
- Cześć- jej szczek brzmiał jak szept, szelest liści... Nerwowo oblizałem się po nosie. Patrzyła NA MNIE.
- Hej- odparłem melodyjnie, lekko do niej podchodząc.
Delikatnie potarliśmy się nosami na przywitanie. Ja, zwykle oschły i burkliwy dla spóźnialskich, teraz promieniałem. Dziwnie pachniała. Tak... dziwnie. Niby skądś kojarzyłem ten zapach, ale... Dziwnie.
- Hm, a nas to opierniczył- zawarczał Chuck.
- Idziemy!- szczeknąłem, prostując się.
W naszej ekipie jest kundel, border collie, husky, owczarek niemiecki, wilczak, no i... ja... Czyli Karo, chart węgierski.
Prowadziłem tą całą zgraję szybkim, lekkim truchtem.
Jak co niedzielę umawialiśmy się nad Lustro. Lustrem nazywaliśmy nasze jezioro, ukryte gęsto w lesie.
Gdy tam dotarliśmy, wiele psów dyszało lub sapało. Oprócz mnie, Persefony, Merc i Belli. Większość psów zaryła nosami w wilgotny, chłodny piach lub rzuciła się do wody. Ja sam pozwoliłem sobie na trochę rozrywki, rzucając się w chłodną toń wody. Po kąpieli wyciągnęliśmy starą, zniszczoną piłkę skradzioną właścicielom i rozpoczęliśmy grę, psią grę. Niby rugby, niby noga, niby ręczna... Nikt nie był zespołem, każdy działał osobno. Celem gry było wyszarpnięcie drugiemu z pyska piłki. OK, może prościej... Grałeś kiedyś z kumplami w piłkę na basenie? Wszyscy stoją w nieregularnym kole, nie tworzycie drużyn, podajecie sobie nawzajem, wyszarpujecie... No to u nas jest coś takiego. Oczywiście można grać w wodzie, a dlaczego nie?
Po grze wszystkie psy rzucają się na piasek, dysząc ciężko i albo wygrzewając się w słońcu albo wylegując w cieniu.
- To była świetna gra- mruknęła Persefona, patrząc na mnie.
- Taak... Mi też się podobało- odpowiedziałem, uśmiechając się.
Przez chwilę zamilkliśmy, zapatrując się w taflę wody.
- Powinieneś do mnie wpaść- szczeknęła.
- Dlaczego?- zapytałem.
Cóż, przez ostatnie parę tygodni nie widywaliśmy się. Zastanawiałem się czy się na mnie obraziła, czy coś. a teraz tak nagle się ze mną wita, wszystko happy, normalka... Czy to nie jest ciut podejrzane?
- Wiesz, nie mogę być za długo poza domem.
Dzięki za bardzo konkretną odpowiedź!
Ale trzymałem pysk na kłódkę.
- Tak? Czy... czy coś się stało?- spytałem delikatnie.
Ona lekko się uśmiechnęła. Tajemniczo, jak wilczyca...
- Wiesz, czemu się z tobą nie mogłam spotkać?- oooch, te tajemnice...
- Nie- odparłem cicho.
Obrazi się? Tak, nie, tak, nie, tak, nie, tak...
Nie. Delikatnie się uśmiechnęła, wzdychając.
- Mamy... mamy szczenięta.
O mało nie udławiłem się śliną.

piątek, 24 kwietnia 2015

Prawda -,-

Z serii "Herosi"- opowiadanie III - ŚCIĄGA

-Sharnon-
Nuda. Beznadzieja. Idiotyzm.
- Nigdy tego nie skończę!- krzyknęłam, rzucając projektem .
Ten głupi, grecki koń kazał mi (tak, MI!) odrobić zadanie domowe. To, że jestem herosem i to rzymskim, to nie znaczy, że nie mogę odrabiać zadań domowych. Miałam napaćkać jakiś plan, czy tam strategię jakieś bitwy, jeśli armia A coś tam, jeśli armia B coś tam, jeśli armia C stwierdziła, że armie A i B zrobią coś tam... te dzieciaki od Ateny mają już zrobione i to z najdrobniejszymi szczegółami , ale ich chamskie usposobienie nie pozwala nam dać ściągnąć! Ach, to jest niewykonalne! Nie umiem tego! Niech te cholerne armie improwizują, niech się tłuką! Przecież walka, to nie strategia. taktyka i teoria, no nie?
- Nie denerwuj się. Zawsze wymyślić, że tych armii było trzydzieści trzy, a nie trzy- to Jacob prychnął z sarkazmem.
- O nie! Nie, nie, NIE! Nawet nie chcę o tym myśleć...!- zaczęłam bujać się na drewnianym krześle, choć groziło to rozbiciem głowy.
- W Rzymie nie było zadań domowych- warknęłam na głos, ze złością wbijając wzrok w ziemię.
Jacob wzruszył ramionami, marszcząc czoło i skupiając wzrok na kartce.
On też był rzymianinem, zgodził się mi towarzyszyć. Może nie jakimś ważnym, ale jednak.
Ciemnobrązowa czupryna, trochę ciemnawa skóra (nieco jaśniejszy odcień niż u Leo) i ciemnobrązowe oczy, które potrafiły płonąć gniewem, ale i delikatnym płomyczkiem zrozumienia. Był umięśniony o wysportowanej sylwetce, o jakieś 10 cm wyższy ode mnie, lat siedemnaście. Miał na sobie jeansy, jakiś czarny t-shirt z napisem "Olej to!" i granatowe adidasy. Słynął ze swojego sarkazmu i nieco spokojniejszego usposobienia niż ja. Dwa szczegóły- był synem Marsa. I... i moim chłopakiem. Od niedawna, ale jednak.
- Wiesz co?- rzekł po chwili.
- Hm?
- Możemy pogadać z tymi dzieciakami od Hermesa. Wiesz, ukradliby dla nas ten projekt i byśmy spokojnie spisali- powiedział spokojnie.
- Jacobie Shogun- wymamrotałam- jesteś najlepszym strategiem jakiego znam.
Uśmiechnął się lekko, jego niedostępne, władcze spojrzenie złagodniało.


#Jacob#
Rozglądałem się za jakimś hermesowcem, podczas gdy Sharnon grzebała niedbale patykiem w ziemi. Kochała ziemię, a dokładniej podziemie- w sumie to córka Plutona, no nie?
Ma krótkie, sięgające do ramion, krwisto-rude włosy, lekko uniesione ku górze. Jej oczy są złote, lśniące i... hm, dziwne? Tajemnicze? Straszne? Coś między tymi trzema epitetami. Ma szczupłą, wysportowaną, umięśnioną sylwetkę i jest nawet wysoka. Za niedługo kończy siedemnaście lat. Ma w brwi kolczyka, a jej lewe oko przecina potrójna blizna- ślad po pazurach hydry. Najchętniej nosi minimalnie krótkie spodenki, bardziej kojarzące się z majtkami oraz bluzki koniecznie krótkie- nie może przekraczać pępka. Nikomu nie przeszkadza, że chodzi tak ubrana.
Na przykład dzisiaj- ma na sobie króciuteńkie, wojskowe spodenki, sportowy, krwistoczerwony stanik i jakieś trampki.
- Hej! Travis!- krzyknąłem, machając do niego rękami.
Chłopak podbiegł do mnie, szczerząc zęby w iście łajdackim uśmiechu.
- Jestem Connor.
- OK, OK... A więc Connor...
- Żartowałem. Jestem Travis- wyszczerzył się jeszcze bardziej, a ja zachciałem mu przyłożyć. Marsowa krew się we mnie zagotowała.
Wstałem gwałtownie, przewyższając go wzrostem i mięśniami. Sharnon Shadow odwróciła się i stanęła obok mnie, obserwując idiotę złotymi, przebiegłymi oczami.
- Załatwisz nam ściągawkę?
Szybko wyjaśniliśmy mu plan.
- A coś dostanę?- zapytał.
Spojrzeliśmy po sobie. Hermes- bóg kupców, wędrowców i złodziei...
- A co byś chciał?- spytałem trochę wyzywająco.
- Uch...
Jego wzrok mknął po rożnych przedmiotach, aż zatrzymał się na... Sharnon.
- Nawet o niej nie myśl!- zawarczałem, ale Sharnon już podetknęła mu nóż pod gardło.
- Tylko... spróbuj...- wysyczała jadowicie.
- O... OK, spoko... Hm... To... to będzie inna rzecz!- wyjąkał, ale ona dopiero po dobrej chwili go puściła.
- Co ty na... no nie wiem... Paczkę gum? Owocowych... Sześciopak coli... Nie no, wolę pepsi... Mogą być też mentosy. A może "marsy", synu Marsa, hę?- zaśmiał się krótko.
- Dobra..-zgodziłem się- gdzie możemy to wszystko kupić?
- Och, niedaleko. Niedaleko Obozu jest spożywczak. Są tam wszystkie te rzeczy...
Wytłumaczył nam co, gdzie i jak.
- No dobra... Ja dla was zdobędę ściągę, a wy dla mnie słodycze- rzekł.
Potaknęliśmy.
- Przybijcie układ.
Podaliśmy sobie "męskie piątki", jak on to nazywał i każdy powlókł się w swoją stronę.
- Nie zrozumiałam co on tam mówił... Za szybko nawijał!- szepnęła po chwili Sharnon.
- Nie martw się. Ja też nic nie zrozumiałem- pocieszyłem ją tak, jak miałem to w swoim rzymskim zwyczaju.

Z serii "Życie wilka"- opowiadanie 1

Wlekłem się za innymi, nawet za Mattem, który miał siedem lat i w sumie było mu bliżej na drugi koniec.
Nazywam się Apollo- tak, wiem, wiem- potwornie. Nie znoszę swojego imienia. Naprawdę. Jest okropne. Nie wiem, jak moi rodzice mogli mnie tak skrzywdzić. Udało mi się je jednak przekształcić na "Al", więc każdy mówi mi po prostu Al. Tylko starzy... to jest rodzice, mówią "Apollo, to...", "Apollo tamto..."... A setki razy im powtarzałem:
- Mamo, mów mi Al.
- Apollo, proszę cię, nie zaczynaj znowu.
- Al brzmi krócej.
- Przestaniesz marudzić, Apollo?
- Ale moi bracia dostali normalne imiona!
- Co? Czy Grzmot i Kieł to twoim zdaniem normalne imiona?
- Tak! Mamo...
- Phi... Ojciec się uparł. Apollo jest znacznie lepsze.
- Mów mi...
- Apollo, nie możesz ode mnie wszystkiego wymagać! Nie jesteś tutaj sam!
No i właśnie tak wyglądają nasze rozmowy. Mniej więcej.
Mam jeden rok, jak moi powyżej wymienieni bracia- Grzmot i Kieł.
I jestem wilkiem.
Nie jakimś super, żeby nie było.
Sierść jest ciemnopopielata, stalowoszara, oczy ciemnobrązowe, raczej przeciętnego wzrostu jak na wilka. Posiadam chudą (chudą, bo nie szczupłą- możesz dostrzec żebra) sylwetkę i najlepiej mi wychodzi uciekanie, a w każdym razie bieganie. Często obrywam, żywię się resztkami po innych i mimo iż jestem synem alf, to po skończeniu roku przestałem być traktowany jak królewicz i zostałem zmuszony pracować. Grzmot i Kieł to z kolei dwa, potężnej postury wilczyska, niezwykle umięśnione. Grzmot ma przy uchu nieregularną, jasnoszarą plamę, a tak to jest cały czarny. Jego wzrok jest ostry i przenikliwy. Kieł jest od niego nieco niższy, ale tak to jego kopia- oczywiście bez tej plamy przy uchu. Kochają rywalizację i tłuczenie mnie.
Oprócz nas, w skład sfory wchodzi stary, powyżej już wymieniony Matt, moi rodzice, czyli alfy o imionach Zeus i Strzała, około trzyletnie łowczynie Kometa, Dina i Berta. I to tyle- jest nas dziesiątka, bardzo dobra liczba na sforę, moim zdaniem.
Po polowaniu i krótkim odpoczynku wyruszyliśmy w dalszą drogę. jednak ten krótki odpoczynek był dla mnie niewystarczający. Piekły mnie opuszki łap, byłem zmęczony, dyszałem pyskiem brudnym jeszcze z krwi.
- Al! Pośpieszysz się?- warknęła na mnie Dina.
- Nie... będziesz... mi... rozkazywać!- wydyszałem dumnie.
Wadera niecierpliwie przewróciła oczami.
- Powtarza słowa alfy- dodała Kometa.
Berta miała w zwyczaju przytakiwać lub milczeć.
- Al... Alfy...?
- Taak, głuchy jesteś?- prychnęła Dina.
Nie odpowiedziałem.
Słońce już znikło za horyzontem, pozostawiając za sobą wściekle czerwone ślady. Westchnąłem cicho, wdychając słodką woń lasu i nadchodzącej nocy. Tak, zbliżała się noc- pora wilków.
- Al!
- Idę, idę!

środa, 22 kwietnia 2015

Z serii "Herosi"- opowiadanie II - SIOSTRA

<Nessie>
- Ha! Martwy!- krzyknęłam z triumfem, wbijając ostrze miecza w ciało manekina.
Wyciągnęłam miecz i z lekkim uśmiechem samozadowolenia zaczęłam obracać Smokiem (bo tak nazwałam miecz).
- Hej!- rozległ się wesoły głos za mną.
Upuściłam miecz, moja twarz nabrała kamiennego, obojętnego wyrazu. Pochyliłam się i podniosłam Smoka, odwracając się niedbale.
Machał do mnie ten koleś z kręconymi włosami, prowadząc czarnowłosą dziewczynę.
- Hej Nessie!- krzyknął.
- Cześć- wymamrotałam, chowając miecz do pochwy.
Przypatrywałam się czujnie dziewczynie w punkowych ciuchach i fryzurze o jasnoniebieskich oczach. Wyglądała... cóż, miała z szesnaście lat, czyli tyle co ja. Oczy mechanika płonęły entuzjazmem. zaraz, jak on tam miał? Lee? Nie... Hm... Ach, Leo, no tak. Zastanawiałam się po co tu przyleźli.
- Hm, co się stało?- spytałam niedbale.
- Pamiętasz o tej siostrze-łowczyni o której mówił ci Jason?- zapytał chłopak.
- No- potaknęłam.
- Poznaj Thalię- twoją przyrodnią siostrę.

*Thalia*
WOW!!!
Ta dziewczyna... Nessie chyba... Była taka... taka podobna do mnie!
Nawet wysoka, o wysportowanej i umięśnionej sylwetce, na oko szesnastolatka. Cerę mieliśmy w tym samym kolorze- ona też posiadała ostre rysy. Na nosie miała nawet parę piegów! Jej oczy były barwy niebieskoszarej, jak niebo podczas burzy. Oczy zdradzały surowość, ostrość i bystrość. Z jednej strony jej włosy były czarne, potargane i bardzo krótkie- nie sięgały do ramion! Z kolei drugi bok był wygolony. Do tego czarna koszulka z czaszką, jakieś wojskowe spodnie, trampki i srebrzysty miecz u boku. Wyglądała na silną, zdeterminowaną i ostrożną.
- No, dziewczęta- zaczął Leo- przywitajcie się.
- He... Hej...- byłam w szoku.
Nowa zmierzyła mnie czujnym, przenikliwym spojrzeniem, zbadała każdy centymetr ciała, po czym odpowiedziała cicho:
- Witaj, Thalio. Miło cię spotkać.
Podałyśmy sobie dłonie- jej była chłodna i sucha. W momencie gdy zetknęła się nasza skóra, między nami przeskoczyły błękitne iskierki energii. Nie poczułam jednak ani kopnięcia, ani szczypnięcia- jak większość osób w kontakcie ze mną. Greczynka uśmiechnęła się lekko, w jej oczach zabłysła porywczość.
- Na ile tu zostaniesz?- spytała.
- Och... Do jutra.
- Jesteś Łowczynią Artemidy?
- Taak...
- Fajnie jest?- zadała pytanie.
- W łowczyniach?
Potaknęła.
- Tak, mi się podoba- uśmiechnęłam się lekko.
- Wybacz, ale... ale muszę trenować. Wiesz, nie lubię gdy mi ktoś przeszkadza. Wiesz jak to jest, no nie?- była nawet uprzejma.
- Tak, tak, jasne. Spoko.- odwróciłam się i poszłam, po raz pierwszy komuś ustępując.
Co za idiotyczne, krępujące uczucie mnie dopadło!

+Leo+
Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu, Nessie patrzyła, czy Thalia już poszła.
- na co się gapisz?- warknęła w moją stronę, unosząc miecz.
- Hej, hej, nie wkurza...- zacząłem.
- Kiedy się ode mnie odwalisz, hm?- prychnęła, wymachując beztrosko swoim ukochanym mieczem- Miałeś kogoś i... i co?
Nachmurzyłem się. To był delikatny temat, a ona o tym wiedziała!
- zamknij się- syknąłem.
Zaśmiała się, po czym powróciła do treningu totalnie mnie ignorując.
- Znasz się na szermierce?- spytała.
-Yh, szermierka?... no wiesz, nie przepadamy za sobą...
- Aha.
Walczyła, ja patrzyłem, ja patrzyłem, ona walczyła. Była naprawdę niesamowita!
- A... A nauczyłabyś mnie?- wymamrotałem.
Ta parsknęła  śmiechem i wzięła się pod boki.
- Że co?- wydyszała.
- No wiesz... mogłabyś mnie trochę podszkolić...
Wzruszyła ramionami, wbijając we mnie to elektryczne spojrzenie, od którego robiło się niedobrze.
- Weź, przestań- jęknąłem.
- Ale co?- uśmiechnęła się lekko.
- Robisz to specjalnie! ten wzrok... Ty... Au... Ogarnij się!!!- wrzasnąłem, podnosząc się.
Nessie tylko się  śmiała, ale zaraz się uspokoiła.
- OK, OK, spoko... Nie unoś się tak, mechaniku... Wiesz co... Może i by coś z tego wyszło...
- z czego?- spytałem tępo.
Przewróciła oczami.
- Z tych treningów- fuknęła.
- Och... Naprawdę?
- Tak- uśmiechnęła się lekko.



piątek, 17 kwietnia 2015

Z serii "Herosi"- opowiadanie I - NOWI

Wszyscy odrzucali mój pomysł.
- Nieee...
- Oszalałaś?!
- Nie poradzimy sobie bez ciebie!
- Potrzebujemy przywódczyni!
- A co z Panią?
- Nie możesz nas zostawić!
Albo kwitowały to krótkim prychnięciem.
Ja natomiast byłam uparta. W sumie musiałam go odwiedzić.
- Tam jest mój brat...- przypomniałam im.
- No właśnie! BRAT!- mówiły z naciskiem.
No dobra, fakt- tropiłyśmy jakąś mantikorę, buszującą po lesie. I akurat przechodziłyśmy koło Long Island. Wtedy wpadłam na pomysł, by odwiedzić Jasona Grace'a, mojego brata. No i Annabeth. No i Percy'ego. No i Piper. No i Leo. No i... No dobra, już wystarczy. Poza tym... Trop biegnie przy jakiś nowo powstałym urwisku. Wysoko. A ja...
- Pani nie będzie zła- mruknęłam stanowczym głosem.
- A kto poprowadzi misję?- spytała Bianca Smith, nie di Angelo.
Ma jakieś czternaście lat, rude włosy, piegi, zielone oczy, wojowniczy, prawy charakter- tak jakby Rachel, tylko trochę inna, ale dość podobna.
- Yyy...- mój wzrok przemknął po wszystkich zgromadzonych.
- No, może Zoe...- rzuciłam w jej kierunku zrozumiałe spojrzenie.
Dziewczyna pokiwała ochoczo głową.
- Ta, jasne!
Załatwione.

***

Bez problemu przedostałam się do Obozu Herosów. Trafiłam na porę zwaną "tuż po obiedzie. Przykro mi- gdybyś ruszyła tyłek, może byś coś zjadła". Szybko odszukałam wzrokiem moich przyjaciół. Pierwsza dostrzegła mnie Piper. Nawet zdążyłyśmy się zaprzyjaźnić... a przynajmniej  tolerować.
- Hej!- krzyknęła, machając- Thalia!
Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu, również machając. Wszyscy się odwrócili, a na zamyślonej i poważnej twarzy Jasona pojawił się uśmiech. Byli wszyscy: Leo, Jason, Piper, Frank, Hazel, Percy i Annabeth. Siedzieli na dużych, drewnianych ławach o czymś żywo dyskutując. Zwłaszcza Leo wyjątkowo żywo gestykulował.
Przysiadłam się do nich, czując poklepywania na plecach, uściski rąk oraz w kółko powtarzane: "Thalia! Thalia!". Słodka woń truskawek wypełniła moje nozdrza, a ja poczułam się jak... no, w domu.
- Dawno cię nie było- zauważyła Piper.
Wzruszyłam ramionami.
- Pół roku.
- Siedem miesięcy- poprawił mnie Jason.
Machnęłam niedbale ręką.
- Wielka mi różnica.
- No, opowiadaj- uśmiechnął się Leo- kogo zabiłaś, hę?
Miał przy tym tak łajdacki uśmiech, tak wkurzający głos, a oczy mu lśniły. Miałam większą ochotę mu przyłożyć niż zwykle.
- Zamknij się- wycedziłam, zapominając o mojej metodzie "ignoruj".
Rozmawialiśmy o tym, co się ostatnio dzieje, aż poruszyliśmy najważniejszy temat.
- Masz gadane?- spytał zdawkowym tonem Percy.
- A co?
Wszyscy spojrzeli po sobie niespokojnie, niektórzy przygryzając wargi.
- Nowych mamy- szepnęła Annabeth.
Uniosłam brwi.
- Nowych? Kto to?- zapytałam, automatycznie się rozglądając. Gdyby byli przyjaźni już by tu z nimi siedzieli. Percy i Leo są mistrzami w nawiązywaniu znajomości.
- Ach... Eee..- wyjąkała Hazel.
- To dwójka. Dziewczyny. Greczynka i... i Rzymianka.
Zdziwiłam się. OK, znałam Obóz Jupiter, ale...
- Ta Rzymianka: zgubiła się, czy co?- zagadałam.
- No, przysłali ją.
- Przysłali?- powtórzyłam- A po co?
Wzruszenia ramion, niezrozumiałe pomrukiwania.
- Ja jej nie znam. Niedawno dołączyła do trzeciej Kohorty i bardzo szybko stała się protetorem- rzekł Jason.
- A ta Greczynka?- spytałam.
- Dołączyła jakieś pół roku temu. Świetna w szermierce i grach terenowych. Mistrzyni zdobywania sztandaru- wyjaśniła Annabeth.
- Czyli...?- już to całe bezosobowe mówienie zaczynało mnie irytować.
Westchnęli.
- Nessie i Sharnon. Nessie- Grecja. Sharnon- Rzym.
Zamilkliśmy.
- No, a jakie one są?- zapytałam po chwili.
- Uch... Eee... Porywcze. Wojownicze. Odważne. Impulsywne, trochę agresywne... Sharnon czasem podrywa. Nessie jest bardziej zamknięta w sobie.
Pokiwałam głową. I nagle wpadło mi do głowy najważniejsze pytanie.
- A od kogo one są?- zapytałam wprost.
Szepty. Pomrukiwania. Przygryzanie warg.
- No? Od kogo?- domagałam się odpowiedzi.
- Sharnon od Plutona, a... a Nessie... Nessie od Zeusa.

czwartek, 16 kwietnia 2015

***Opowiadanie***

Siedzieliśmy na wielkim, złocistym obłoku, który leniwie sunął po niebie w barwie lilii i niezapominajek. Wokół unosiła się słodka woń czeremchy i czekolady. Westchnęłam cicho, obserwując inne złote obłoki, wymijające nas jak na autostradzie. Przymknęłam oczy i głęboko odetchnęłam. Tuż przy moim boku rozległ się melodyjny, szczery, radosny śmiech, któremu nie można było dopasować płci.
- No co?- spytałam, spoglądając na Niego.
- Nic, nic- odpowiedział.
Jego kontury, zarysy przypominały ludzkie, jednak był o wiele wyższy od człowieka. Jego sylwetka drgała, krzywiła się, wyginała jak wąż. Ciało mieniło się wszystkimi barwami tęczy; było miękkie, ciepłe i suche w dotyku. Raz po raz jego postać przypominała a to psa, a to orła, a to co innego. Biło od niego ciepło i serdeczność, która ciągnęła mnie do niego jak szpilki do magnesu.
- Podoba ci się to miejsce- stwierdził głębokim, spokojnym głosem.
Pokiwałam głową.
- Jest wspaniałe.
- Mmm- potaknął, wzdychając cicho.
Przez chwilę panowała cisza. Delikatny wietrzyk muskał moją twarz. Złocisty, mięciutki obłok na którym siedzieliśmy leniwie sunął przed siebie. Na liliowo-niezapominajkowym niebie zakwitły białe lub szafirowe plamy przypominające kropelki mleka lub atramentu. Chmurami zakołysało, choć wiatr wcale się nie wysilał. Plamy zmieniały kształty z równą łatwością i wdziękiem co On.
- Czy ktoś tu jeszcze mieszka?- zapytałam po chwili.
- Oczywiście!- niemal krzyknął, choć nie było w tym ani śladu złości czy kpiny.
Zmarszczyłam czoło.
- Nikogo nie widzieliśmy- rzekłam upartym tonem.
- To wcale nie oznacza, że nikogo tu nie ma- pouczył mnie łagodnie.
- Tylko chmury i chmury.
Mogłam jedynie przypuszczać, że uniósł brwi.
- A co, nie podobają ci się?
- Nie, nie- zaprotestowałam. Nie chciałam zabrzmieć jak maruda- Są niesamowite i niezwykłe, ale...
- Ale oczekujesz, że pokażę ci coś więcej- dokończył.
- Yhy- skinęłam głową.
Westchnął cicho, rzucając przeciągłe spojrzenie krajobrazowi.
Na moment jego ciało zafalowało wyjątkowo gwałtownie. Na jego ciele pojawiły się purpurowe plamy, które bardzo szybko zniknęły.
W tym czasie na niebie znalazły się kształty olbrzymich, pięciometrowych tygrysów o różowym, puszystym futrze i turkusowych pręgach. Wielkie, majestatyczne stworzenia biegły przed siebie raz po raz na siebie skacząc i szczypiąc lekko. Z każdym krokiem pozostawiały za sobą złoty, błyszczący szlak. Nagle na czole gigantycznych tygrysów powyrastały rogi, jak u jednorożca. Długie, ostre, lekko zakręcone w kolorze żywej zieleni. To może zabawne, ale każdy kolor do siebie pasował.
Wydęłam usta.
- Tygrysy tak nie wyglądają- powiedziałam stanowczo.
Znowu się roześmiał, a jego głos potoczył się po... niebie? Tym miejscu? Nazywajmy to Niebem Złotych Obłoków, a więc NZO.
- A kto powiedział, że to są tygrysy?- odparł, machając nogami w powietrzu.
Ta uwaga zamknęła mi usta.
- A to się wcale nie nazywa NZO- dodał.
- No to jak?- już mniejsza o to, skąd wiedział o tej "mojej" nazwie.
(Chyba) wzruszył ramionami.
- Nie wiem. To miejsce nie ma nazwy. Nazywamy rzeczy, które do kogoś należą, które pełnią jakieś określone funkcje. A to miejsce jest niczyje i służy do bardzo, bardzo wielu rzeczy. Nie możesz go nazwać.
Nie brzmiało to jak rozkaz, tylko łagodne nakierowanie na właściwą odpowiedź.
Pokiwałam głową. OK, zrozumiałam przekaz.
Tym razem na scenę wkroczyły trzymetrowe konie o atramentowej sierści i rozwianych, fioletowych grzywach. Konie dostały skrzydeł- wielkich, świecących i żółtych jak słońce. Nie były pegazami- były końmi z tego miejsca, były Jego końmi. Tygrysy nie atakowały koni. Potem kręgi zaczęły zataczać pomarańczowe orły, z których gardeł lał się sok jabłkowy, a ze skrzydeł spadały słodkie jagody. Jednocześnie grupka krwistoczerwonych wilków o łagodnych, białych oczach roztaczały wokół siebie piękną, dziką melodię- wilcze wycie, opowiadające o tak wielkiej radości, o tak wielkim cierpieniu, bólu, że aż łzy się w oczach kręciły.
- Każde zwierzę coś symbolizuje- wyszeptał- Konie są wolnością. Tygrysy to siła. Orły to inteligencja, bogactwo. A wilki są tajemnicą.
Skinęłam głową. Zrozumiałam tą lekcję. 
---------------------------------------------------------------------------------------
I jak?
Będzie więcej opowiadań: o herosach, psychodeliczne, o bólu, o magii, lub... takie jak te powyższe :)

środa, 15 kwietnia 2015

A ty?


Kurde! Prim... :/

Świat stoi przede mną... pOTWOREM

...

Heeej...

Cześć wszystkim!
Ten blog jest o... no, o wielu rzeczach. Przede wszystkim o moich pasjach. Będą posty z zagadkami, pokręcone opowiadania, ciekawe rady i wskazówki... Tytuł tego bloga to, w tłumaczeniu na język polski: "Krew, wilki, szaleństwo i nie do końca normalne życie". Dlaczego tak? Cóż, dwa ostatnie słowa się zgadzają... "Krew", bo fajnie brzmi po angielsku, no i tak mnie naszło, więc się nie dowiesz dokładnie, a "wilki"- bo są jedną z moich pasji. Cóż, więcej w zakładce "Pasje i zainteresowania". Tak czy siak- zapraszam! Wiem, że często się może nudzić w sieci, więc tutaj będziesz mógł się trochę rozerwać lub poszukać trochę inspiracji ;)
Pozdro, wkrótce pojawią się następne posty :)